20.12.2024
O kryzysie z perspektywy psychologicznej, o tym, jak skuteczniej wspierać i jaką rolę w pomocy odgrywa mieszkanie, opowiada Marzena Kamińska, psycholożka, od 2009 r. pracująca z osobami z doświadczeniem bezdomności.
Dorota Bidzińska*: Zauważam to u siebie i u innych zaangażowanych w pomoc. Czasem bardzo trudno nam zrozumieć osoby doświadczające bezdomności. Pomyślałam więc, że porozmawiamy o kryzysie bezdomności jako właśnie o kryzysie – w tym psychologicznym znaczeniu. Co o tym myślisz?
Marzena Kamińska*: To dobry kierunek. Wciąż funkcjonuje wiele stereotypów dotyczących osób w kryzysie bezdomności. Nie tylko wśród ludzi w żaden sposób nie związanych z tym problemem, ale także wśród „pomagaczy”. Być może więc ujęcie problemu od strony kryzysu pozwoli nam rozszerzyć perspektywę.
Czym tak właściwie jest kryzys?
To doświadczenie zakłócenia równowagi psychicznej w wyniku trudnych dla danej osoby doświadczeń i okoliczności. To stan, w którym dotyka nas ból i cierpienie, nieustannie towarzyszą nam trudne uczucia. Wszystkie dotychczasowe sposoby radzenia sobie zawodzą. Nasze zasoby okazują się niewystarczające, żeby poradzić sobie z zastaną sytuacją. Konsekwencją tego jest wyczerpanie i poczucie kompletnego zagubienia, dezorganizacja i brak kontroli nad własnym życiem.
Jedna z koleżanek, wolontariuszka w jadłodajni, zaskoczyła mnie kiedyś, gdy o osobach przychodzących do nas na posiłek powiedziała: „Ale oni są dzielni.” Potem dowiedziałam się, że w przeszłości przechodziła przez poważny kryzys psychiczny.
Większość z nas w ciągu życia mierzyła się, mierzy lub będzie mierzyć się z kryzysem. Jeśli przypomnimy sobie lub wyobrazimy taką sytuację, wraz ze wszystkimi towarzyszącymi jej komponentami, a więc silnymi i trudnymi emocjami, wyczerpaniem psychicznych zasobów i poczuciem braku kontroli, a potem pomyślimy o osobach, które mierzą się dokładnie z tym samym, a równocześnie muszą walczyć o utrzymanie się na powierzchni w nieprzyjaznej przestrzeni ulicy, kombinować, gdzie zjeść, gdzie się przespać, jak chronić przed przemocą, to w tym kontekście rzeczywiście są one bardzo dzielne.
Niektórzy jednak z kryzysów wychodzą dość szybko obronną ręką, a inni kończą na ulicy. Dlaczego?
Wielu z nas w sytuacji kryzysu może liczyć na wsparcie. Ktoś z bliskich zauważy, że coś jest nie tak, podpowie, gdzie szukać profesjonalnej pomocy. I choć sytuacja będzie trudna, to uda nam się z niej wyjść. Jeżeli tego zabraknie, kryzys będzie się pogłębiał tak, że koniec końców może doprowadzić do kryzysu bezdomności.
To nie jest tak, że człowiek budzi się pewnego dnia i postanawia, że zostanie osobą bezdomną. To zazwyczaj jest złożony proces, który nawarstwia się etapami i bardzo powoli. Czasem zaczyna się już w dzieciństwie. Jeśli brakuje zakotwiczenia w rodzinie, poczucia bezpieczeństwa, potem tylko spirala się nakręca. Czasami osoby chorują psychicznie i nie mają obok siebie nikogo, kto by zauważył, że coś jest nie tak i zaproponował leczenie. Musimy pamiętać, że przy wielu chorobach, jak na przykład schizofrenii, nie ma krytycyzmu choroby – ludzie nie zdają sobie sprawy z tego, że są chorzy. Przyczyną bezdomności mogą być uzależnienia. Osoby, które nie potrafią sobie radzić z emocjami, z sytuacjami ciężkimi w swoim życiu, w używkach szukają ulgi, znieczulenia w swoim bólu. Kolejną przyczyną jest też ubóstwo. Jesteśmy w Warszawie. Często zdarza mi się rozmawiać z ludźmi, którzy przyjechali tu do pracy z mniejszych miejscowości i po drodze coś poszło nie tak. Okazało się, że jednak nie ma dla nich zatrudnienia, utrzymanie jest zbyt drogie albo oszukał ich pracodawca. Zostają bez pieniędzy, bez wsparcia rodziny, z poczuciem wstydu, że im się nie powiodło. Nie stać ich na czynsz, więc wybierają inne, tańsze miejsca noclegowe, na przykład hotele robotnicze. A tam z kolei jest jeszcze większe ryzyko, że żeby ukoić ten ból i wstyd, sięgną po alkohol albo narkotyki. Są wreszcie takie osoby, które z przyczyn osobowościowych czy psychologicznych, niejako wybierają taką rolę wędrowca, tułacza, życia poza systemem. Okazuje się jednak, że w zderzeniu z rzeczywistością, czeka ich to samo, co innych, czyli bezradność, ból i brak poczucia bezpieczeństwa.
Statystyki pokazują, że znaczny procent osób doświadczających bezdomności trwa w tym kryzysie latami. To brzmi naprawdę przerażająco, taki permanentny, nawarstwiający się kryzys.
Co więcej, im dłużej trwa, tym bardziej się utrwala. Człowiek ma niewiarygodne mechanizmy obronne i zdolności adaptacyjne. Inaczej przecież nie przeżyłby na ulicy. Bezdomność jest doświadczeniem wypełnionym krzywdą i traumami. Ale w którymś momencie człowiek przyzwyczaja się do takiego sposobu funkcjonowania. Przestaje mieć nadzieję na zmianę swojej sytuacji. Takie życie to co prawda piekło, ale przynajmniej dobrze znane. I to jest bardzo niebezpieczny moment. Bo jeśli do takiej osoby nie dotrze ktoś, kto zrozumie, że ona jest w kryzysie i że wyjście z tego stanu wymaga czasu, tylko osoba, która od razu postawi przed nią szereg warunków, które musi z dnia na dzień spełnić: weź się w garść, przestań pić, idź do urzędu pracy, do schroniska itd., to może się okazać, że ona odrzuci taką pomoc. Nie dlatego, że jej nie chce lub nie potrzebuje, ale dlatego że to może się po prostu okazać dla niej za trudne.
Zdarzało mi się spotkać z ludźmi, którzy wychodzili z taką propozycją pomocy, a gdy to nie przynosiło skutku, szybko się zniechęcały. Oceniały: widocznie ktoś wcale nie chce, żeby mu pomóc.
Albo: takim osobom nie da się pomóc. Ja też się często z tym spotykam, także w instytucjach skierowanych do pomocy osobom w kryzysie bezdomności. Wiele osób w tej pracy zmaga się z wypaleniem zawodowym. Myślę, że taki dyrektywny, ekspercki styl pracy może okazać się bardzo wypalający. Ja wiem, co jest dla ciebie dobre, ale ty nie chcesz tego robić. Branie na siebie odpowiedzialności za drugiego człowieka, który działa jakby na przekór. Wyobrażam sobie, że w pewnym momencie może pojawić się myśl: to ja się staram, organizuje wszystko, a z drugiej strony zwrot jest ciągle na nie. I w którymś momencie dochodzisz do ściany. To smutne, bo często są to osoby, które zaczynały z głową pełną dobrych intencji, z chęcią do pomagania. Tylko po drodze zabrakło refleksji, że nie wystarczy naciskać z coraz większą siłą, a spróbować działać inaczej.
Inaczej czyli jak? Kiedy kryzys bezdomności jawi się jak skomplikowany supeł, w którym już nie do końca wiadomo, co jest przyczyną, a co skutkiem, jak znaleźć ten właściwy sznurek? Ten, który – jeśli za niego pociągniemy – nie sprawi, że supeł zaciśnie się jeszcze mocniej, a właśnie pomoże go rozwiązać?
W idealnym świecie pierwszym punktem byłaby możliwość uzyskania dla tej osoby trwałego miejsca pobytu, czyli mieszkania. To baza poczucia bezpieczeństwa, która pomaga człowiekowi przezwyciężać inne problemy. Taka sytuacja jest najbardziej komfortowa, niestety nie zawsze realna. To się powoli zmienia w Polsce, ale pracy w oparciu o metodę „Najpierw mieszkanie” wciąż jest zdecydowanie za mało.
Dlaczego mieszkanie?
Podstawową potrzebą człowieka jest poczucie bezpieczeństwa. Dom to często taki nasz azyl, miejsce, gdzie możemy podładować baterię, odpocząć, zastanowić się nad rozwiązaniem problemów. Ulica jest bardzo zagrażającym miejscem. Nawet jeśli ludzie znajdują jakieś tymczasowe schronienia – to i tak są to rozwiązania połowiczne, powierzchowne, nie sposób w nich uzyskać pełnej stabilności i kontroli nad swoim życiem. Pozbawieni tej bezpiecznej bazy, całą energię wkładają w to, żeby przetrwać, zrealizować podstawowe potrzeby. Często pytam osoby żyjące w przestrzeni ulicznej, jak wygląda ich dzień. I okazuje się, że oni są większość czasu czymś zajęci: organizowaniem tego, gdzie będą jeść – trzeba się ustawić w kolejkę, pamiętać o godzinach wydawania posiłku albo gdzie będą spać – czy to miejsce, gdzie byli wczoraj, nadal jest dostępne i bezpieczne. I nie zapominajmy, że mówimy o osobach, które znajdują się w kryzysie psychicznym. Silne uczucie trwogi, bólu, cierpienia utrudnia racjonalne myślenie, spokojne planowanie. Każde z tych działań podejmowane jest z ogromnym wysiłkiem całkowicie wyczerpującym zasoby.
Czyli najpierw bezpieczna baza w postaci mieszkania. A potem?
Próba nawiązania relacji. Na początku nie mam żadnych, własnych pomysłów na zmianę sytuacji – po prostu słucham. Bo choć rozmawiamy o pewnych mechanizmach i powtarzających się problemach, to każdy człowiek jest inny i wymaga indywidualnego podejścia. Jeżeli uda nam się nawiązać dobry kontakt, to jest duża szansa, że człowiek sam powie mi, czego potrzebuje – w jaki sposób na ten moment, w którym jest, z tymi zasobami, które ma, można mu pomóc w tym, co najbardziej mu doskwiera. To słuchanie i powstrzymanie się od oceny jest bardzo ważne. Pamiętam jedną z uczestniczek programu pomocy, która dopiero co otrzymała mieszkanie. Nie miała w nim kompletnie nic, żadnych mebli, sprzętów, nawet porządnej łazienki, tylko toaleta. Oczywiście od razu przyszło mi do głowy, że przydałoby się jakieś łóżko, kubek, talerz, miejsce do mycia się, ale nie powiedziałam tego głośno, tylko zapytałam o jej potrzeby. W odpowiedzi usłyszałam: telewizor. Z wszystkich rzeczy, które przyszłyby mi do głowy, telewizor był chyba ostatnią rzeczą!
Rzeczywiście nie brzmi to najlepiej…
Miałyśmy dobry kontakt, więc zapytałam ją po prostu, dlaczego właśnie to. Odpowiedziała mi, że wiele lat spędziła w pustostanach, gdzie zawsze przebywała w towarzystwie innych ludzi. Oni nie zawsze byli dla niej dobrzy, ale byli. Tutaj jest całkiem sama i nie potrafi tego przeskoczyć, przyzwyczaić się. Jest wdzięczna, że ma swoje cztery ściany, ale potrzebuje czegoś, co będzie jej „grało”, głosów, obrazów, ludzi, chociaż w telewizorze. To właśnie pomoże jej poczuć się pewniej i bezpieczniej. No i teraz ta jej potrzeba już nie wygląda tak śmiesznie i nielogicznie, prawda? Skoro będzie mogła włączyć telewizor i w ten sposób zredukować swój niepokój, to będzie miała przestrzeń, by zastanowić się nad kolejnymi rzeczami i stopniowo wprowadzać zmianę.
Jeśli zaczniemy od wprowadzenia swojego planu pomocy, może się okazać, że dana osoba się w nim nie mieści, że oczekiwań jest za dużo i na ten moment nie jest w stanie ich spełnić. I co wtedy zrobi? Znów wejdzie w schemat działania sprzed uzyskania mieszkania. Będzie potakiwać na wszystko, bez zastanowienia, żeby tylko „ta pani” sobie poszła i zostawiła ją w spokoju. Będzie zachowywać się tak, żeby „ta pani” była zadowolona i przyznała świadczenie. W taki sposób nie pomożemy jej w trwałej zmianie, rozwiązaniu jej problemów.
Czasem to przekonanie o nierówności w relacji jest w człowieku tak mocno zakodowane, że potrzeba naprawdę dużo czasu, żeby to zmienić. Pamiętam panią, którą ilekroć odwiedzałam w mieszkaniu, przez całą wizytę stała przede mną na baczność, jak grzeczna uczennica albo petentka w urzędzie. Kiedy w końcu usiadłyśmy, to był pierwszy sygnał, że zbudowała się między nami więź umożliwiająca partnerstwo.
No tak. Zastanawiam się tylko, jak tę umiejętność słuchania i cierpliwe czekanie na gotowość danej osoby łączyć z motywowaniem do zmiany, do rozwoju.
To się wcale nie wyklucza. W metodzie, którą pracujemy w Programie Ambiwalencja bardzo ważny jest dialog motywujący. Głównym założeniem jest tu przekonanie, że w człowieku jest taka naturalna ambiwalencja. Z jednej strony, czegoś chcemy, ale z drugiej jest też coś, co nas hamuje w podjęciu działań. W dialogu motywującym ta wewnętrzna sprzeczność jest właśnie dotykana. Mam na przykład uczestnika, którzy nadużywa alkoholu. Chce załatwić jakąś sprawę w instytucji, więc postanawia, że tego dnia będzie trzeźwy. Udaje mu się to, ale ogromnym kosztem: cały czas trzęsą mu się ręce, nie może sklecić zdania, bo ma objawy odstawienne. I to jest już podstawa do rozmowy. Mówię: zobacz, ile energii musisz zużyć, żeby zaplanować trzeźwość w danym dniu, znieść te wszystkie objawy i pomyślnie załatwić sprawę. Alkohol był dla ciebie pomocą na ulicy, pomagał się znieczulić i znieść ciężar tamtego życia, ale teraz staje się kłodą, która ci przeszkadza. W moim rozmówcy rodzi się dysonans i jeśli szala przechyli się na jedną stronę, to jest szansa, że ostatecznie zdecyduje się na odwyk lub terapię lub chociaż redukcję spożycia alkoholu. To rozmowa z zupełnie innej pozycji niż stwierdzenie: jest pan uzależniony i wymaga pan leczenia.
A jak pogodzić w sobie wiarę w potencjał drugiego człowieka z realizmem, by nie przesadzić z postawieniem mu tej poprzeczki zbyt wysoko? Ty już widzisz na horyzoncie potencjał dobrego życia, w którym mógłby się znaleźć, ale przecież nie możesz go od razu w tym miejscu postawić.
Dla mnie zawsze było to ogromną trudnością i nadal jest, mimo wielu lat doświadczenia w tej pracy. Poczekać, dać człowiekowi czas. Zwłaszcza, jeśli widzisz w nim ten potencjał, odkrywasz jego zasoby i aż rwie ci się do tego serce. Ciągle trzeba sobie przypominać o jego osłabieniu przez kryzys. Tak jak potrzeba czasu, żeby wkręcić się w tę spiralę bezdomności, tak samo jest on niezbędny, żeby z niej wyjść. To jest szczególnie trudne, kiedy widzisz, że człowiek poszedł krok na przód, ale cofa się. Złapał szansę, a teraz ją zaprzepaszcza. Wymaga to cierpliwości i powtarzania sobie, że zrobił to, co mógł, z tymi zasobami, które na ten moment posiada. Bardzo by chciał, ale droga jest kręta.
Podobno w języku chińskim kryzys zapisuje się za pomocą dwóch znaków, jeden oznacza katastrofę, a drugi nadzieję. Czy kryzys bezdomności można postrzegać jako zasób? Czy to piekielnie trudne doświadczenie może być nie tylko ciemną kartą w życiorysie, ale też przestrzenią rozwoju?
Na początku wśród osób, które wyszły z bezdomności, często pojawia się potrzeba, żeby podzielić się swoim doświadczeniem i żeby ktoś mógł na tym skorzystać. Organizowałam nieraz spotkania takich osób ze studentami pracy socjalnej i to było fajne doświadczenie, satysfakcjonujące dla obu stron.
Wiesz, czasem ludzie pytają mnie, czy się nie boję pracować jako streetworkerka. W sumie nie. Ale to nie dlatego, że jestem super odważna, tylko dlatego, że często czuję się prowadzona w tym pełnym zagrożeń środowisku przez spotykane przeze mnie osoby z doświadczeniem bezdomności. Słyszę od nich: tu proszę nie siadać, bo są pluskwy, lepiej tutaj. Albo: proszę uważać, jak będzie pani szła do tamtego szałasu, bo tam jest facet, który ma nóż. Oni rozumieją, że to nie jest mój świat i prowadzą mnie przez niego z zaskakującą mnie troską. Czasem myślę, że my, osoby "wspierające", moglibyśmy się od nich uczyć takiego uważnego asystowania.
Z czasem ta potrzeba dzielenia się doświadczeniem kryzysu bezdomności słabnie. Ludzie chcą zamknąć za sobą tamten rozdział. Mają tak zorganizowane życie i tyle z niego czerpią, że nie czują potrzeby cofać się do tamtego czasu. Myślę, że jest to zrozumiałe i jak najbardziej naturalne.
Nie możemy jednak zapominać o tym, że kryzys bywa także niebezpieczny, a jakiś odsetek osób do końca nie może sobie z nim poradzić, nie otrzymuje wsparcia. To nie zawsze są happy endy.
A w którym momencie można powiedzieć, że się udało?
Czasami bywa tak, że mieszkanie jest już wyposażone, nawet jest kwiatek na parapecie. Wchodzisz i myślisz: OK, to co tu po mnie? Trzeba być na to bardzo uważnym. Bo nieraz człowiek całą energię wkłada w to urządzanie się, ale potem siada w fotelu i odczuwa dojmującą pustkę, wracają demony z przeszłości. Dlatego tak ważne jest podejście oparte na partnerstwie i słuchaniu drugiej strony.
Obiektywnie nie zawsze jest różowo, jak to w życiu. Są problemy: z pracą, rodziną, a zwłaszcza ze zdrowiem – bo potem ta ulica z zdrowiu fizycznym wychodzi latami – ale ważne, kiedy zmienia się perspektywa patrzenia i myślenia o problemach. Rozmawiam kiedyś z panem. Na jedno oko już w ogóle nie widzi, na drugie coraz słabiej, lekarz powiedział, że tego się już nie da operować. Pytam go ostrożnie, jak się z tym ma. Odpowiada: Nie no, nie jest źle! Pracodawca dał mu stała umowę ze względu na stopień niepełnosprawności i nie gania go już tak po obiekcie. A że zdrowia nie ma? Przecież nikt mu nie obiecywał, że będzie.
Wiele osób, które wyszły z bezdomności, kiedy pytam ich, co jest dla nich teraz najważniejsze, odpowiadają: psychiczny spokój. I nawet jeśli pojawiają się jakieś życiowe trudności, nie wracają do dawnych schematów, nie robią żadnych gwałtownych ruchów. Są zdeterminowani, żeby nie dać sobie odebrać tego spokoju, na który tak ciężko pracowali. I to jest ich ogromny sukces. A dla mnie wielka satysfakcja, że mogłam uczestniczyć w ich procesie zmiany.
***
* Marzena Kamińska – psycholożka w specjalności klinicznej, terapeutka, wykładowczyni i trenerka. Kierowniczka Zespołu wspierającego Programu Ambiwalencja Fundacji Najpierw Mieszkanie Polska. Z osobami w kryzysie bezdomności profesjonalnie pracuje od 2009 roku, wolontaryjnie od początku lat 90 tych. Pracowała w schroniskach dla osób bezdomnych, organizacjach pozarządowych, jako psycholog, asystent, pracownik socjalny i streetworker.
* Dorota Bidzińska – dziennikarka i reporterka. Publikowała m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Przeglądzie”, „Gazecie Wyborczej”, „Znaku”. Interesuje się dziennikarstwem rozwiązań. Od ponad ośmiu lat wolontariuszka w stołówce dla potrzebujących, w tym osób w kryzysie bezdomności, prowadzonej przez Fundację Po pierwsze Człowiek w Krakowie.
Nasze projekty są finansowane ze środków publicznych przyznawanych w konkursach dla ngo. Jesteśmy doceniani. Jednak do każdego dofinansowania musimy dołożyć środki prywatne. Zazwyczaj jest to 10% kosztów całego projektu. Wesprzyj nas wpłacając dowolną kwotę na "wkład własny".