31.01.2023

Słowo-klucz: mieszkańcy

Rozproszenie romskiego koczowiska we Wrocławiu była dla miasta trudnym wyzwaniem. Powiodło się dzięki zastosowaniu metody Housing First.

Romowie przyjeżdżający na dużą skalę z Rumunii do Polski zaczęli osiedlać się we Wrocławiu w połowie lat 90. ubiegłego wieku. Ich schronienia stanowiły wznoszone naprędce tymczasowe baraki, niespełniające żadnych norm budowlanych ani standardów sanitarnych. Ok. 10 lat temu nieformalne obozowisko, które wyrosło przy ul. Kamieńskiego, stało się problemem wymagającym pilnej interwencji.

Przełamać stereotypy

Wykluczenie społeczne żyjących w obozowisku Romów, niezadowolenie okolicznych mieszkańców narastające zwłaszcza w sezonie grzewczym, gdy do obozowych palenisk trafiało wszystko, co dawało się spalić i nad okolicą unosiły się chmury gryzącego w oczy dymu – wszystko to sprawiło, że władze miasta we współpracy z organizacjami pozarządowymi, zaczęły szukać rozwiązania.

– Zastanawialiśmy się, co zrobić i były brane pod uwagę różne opcje. Może dać im nowy teren? No ale to po pierwsze nie likwiduje wykluczenia społecznego, po drugie generuje za chwilę takie same problemy, tyle że w innym miejscu. Był też rozważany pomysł z Francji, żeby podstawić gdzieś jakieś stare wagony kolejowe, bo jednak te stereotypy związane z rodzinami romskimi były silnie zakorzenione. Aż w pewnym momencie ówczesny dyrektor Departamentu Spraw Społecznych Urzędu Miejskiego Wrocławia powiedział: moment! Powinniśmy zacząć inaczej o nich myśleć: nie jak o rumuńskich Romach, ale jak o mieszkańcach Wrocławia, bo oni mieszkają tu już 20 lat! I to było to magiczne słowo, które pozwoliło nam myśleć o tym, aby dać im mieszkania – wspomina Dorota Whitten, socjolożka, wiceprezeska Fundacji Dom Pokoju, która objęła romskie rodziny z koczowiska programem wsparcia opartym na założeniach metody Housing First.

Pierwszy krok

Z koczowiska przy Kamieńskiego do 30 lokalizacji w różnych rejonach Wrocławia trafiło łącznie blisko 200 osób. Mieszkania były pozyskiwane na komercyjnym rynku najmu. Z początku jednak propozycja opuszczenia obozowiska spotkała się z nieufnym przyjęciem ze strony romskich rodzin.

– To były długie i żmudne negocjacje, które utrudniała słaba znajomość języka polskiego wśród Romów. Poszliśmy do nich z prostym komunikatem: to jest ostatnia zima na koczowisku (a był styczeń) – opowiada Dorota Whitten.

Najważniejsze było zdobycie zaufania i przełamanie bariery mentalnej społeczności, która w obozowisku stanowiła jedną wielką wspólnotę, hermetyczną, a przy tym silnie zhierarchizowaną, a po przejściu do mieszkań miała zostać podzielona na pojedyncze rodziny.

– Z początku był opór, zwłaszcza wśród starszych osób. Wreszcie jako pierwsza zgłosiła się młoda rodzina z siódemką dzieci, w tym jednym noworodkiem, która chciała poprawić swoje warunki. Kiedy rozbieraliśmy ich opuszczony barak, kolejna rodzina, jeszcze po cichu, w tajemnicy przed resztą, zaczęła wyrzucać do kontenera także swoje rzeczy – przygotowując się do przeprowadzki. Później byli następni, aż ruszył cały proces, który trwał pół roku – relacjonuje Dorota Whitten. Dodaje, że wszyscy objęci programem mogli wybrać, gdzie i z kim chcą mieszkać – do wyboru były pojedyncze lokale i kilka dużych domów, w których mogły zamieszkać rodziny wielopokoleniowe.

Zmiana nawyków

Wsparcie mieszkaniowe było jednym z elementów pracy z rodzinami romskimi z likwidowanego koczowiska, które zostały objęte także pomocą asystentów. Wytypowano 8 obszarów, w których rodzinom potrzebna była pomoc – obejmowały m.in. sprawy urzędowe (kompletowanie dokumentów, uzyskanie świadczeń), zdrowotne, edukację, aktywizację zawodową, integrację społeczną oraz gospodarowanie budżetem rodzinnym.

Jak zaznacza Dorota Whitten, lata przebywania w złych warunkach i izolacji społecznej spowodowały u rodzin z koczowiska wykształcenie nawyków wymagających zmian, negatywnie wpłynęły też na poziom ich kompetencji społecznych. Z początku problemem było utrzymanie czystości w lokalach czy nawet tak prozaiczne wydawałoby się sprawy, jak obsługa sprzętu AGD.

– Pani wraz z asystentką uruchomiła pralkę, asystentka poszła do domu, na drugi dzień wraca, a pralka wciąż załadowana praniem. Dlaczego? Bo beneficjentka nie wiedziała, jak to pranie wyjąć – podaje przykład Dorota Whitten. Takie sytuacje to już jednak historia.

– Rodziny bardzo się usamodzielniły, wyrobiły nawyk dbania o mieszkania. Z ośmiu filarów wsparcia asystenckiego została głównie praca w obszarze edukacji i zdrowia, ale już nie tej podstawowej opieki zdrowotnej. Bo najpierw ze wszystkim – z bólem zęba, złamaną ręką, gorączką dziecka – państwo jeździli na ostry dyżur, który działał w pobliżu koczowiska. Gdy już mieszkali w różnych rejonach Wrocławia, to żeby nie podróżowali przez całe miasto, pozapisywaliśmy ich do przychodni rejonowych. Teraz, po pięciu latach, pozostaje pomoc przy wizytach u specjalistów. Po jednym roku, kiedy zmarło dwoje na ośmioro urodzonych dzieci, położyliśmy nacisk na opiekę okołoporodową, prowadzenie ciąży przez lekarza. I to się już dzieje – młode dziewczyny przyjmują zalecone leki, chodzą na wizyty – zapewnia wiceprezeska Fundacji Dom Pokoju.

Nowa perspektywa

Do nowych warunków najłatwiej zaadaptowały się kobiety, na których spoczywała większość obowiązków domowych. To one najbardziej doceniły możliwość korzystania z bieżącej wody, toalety w mieszkaniu, czy ogrzewania.

– Mężczyźni wspominali, jak dobrze było na koczowisku. Od wiosny do wczesnej jesieni siedzieli na zewnątrz, życie społeczności toczyło się przy ogniskach, organizowali uroczystości rodzinne, na ślub można było upiec na ognisku barana. A gdzie tu w mieszkaniu rozpalić ognisko? – uśmiecha się Dorota Whitten.

Zmiana stylu życia zmieniła też strukturę całej społeczności. W lepszych warunkach bytowych pojedyncze rodziny stały się bardziej niezależne.

– Niektórym stworzyło to nowe możliwości. Dla części z nich te mieszkania stały się trampoliną do lepszej przyszłości. Dwie rodziny przeprowadziły się do mieszkań socjalnych, kolejna, duża rodzina wielopokoleniowa, przeprowadza się na wiosnę. Są i tacy, którzy wyjechali za granicę, gdzie radzą sobie już bez wsparcia. Na dziś, z 30 lokali mamy jeszcze rodziny w 8. Wielu z tych, którzy się usamodzielnili nadal utrzymuje z nami kontakt – wylicza Dorota Whitten.

Usamodzielnieniu się rodzin objętych programem pomocowym paradoksalnie pomogła pandemia, która wpłynęła na aktywizację zawodową Romów. Znane im sposoby zarabiania, jak sprzedawanie zbieranego złomu, a przede wszystkim żebranie, często pod kościołami, przestały być skuteczne.

– Do kościoła w pandemii przychodziły po trzy osoby – przypomina Dorota Whitten. – Najpierw więc do pracy poszły kobiety, zaczęły zarabiać po 3-4 tysiące przy sprzątaniu wagonów kolejowych i wkrótce mieliśmy wysyp próśb o pomoc w znalezieniu pracy. Okazało się, że to żebranie nie było czymś, co oni lubili – po prostu do tego byli przyzwyczajeni, w tych schematach czuli się wcześniej bezpiecznie – tłumaczy wrocławska socjolożka.

Celem wrocławskiego programu jest całkowite usamodzielnienie się romskich rodzin przeniesionych z koczowiska do mieszkań. Dzięki zastosowaniu metody Housing First z roku na rok coraz większa część społeczności romskiej jest bliżej tego celu. Aktywizacja zawodowa i praca asystentów doprowadziły do szeregu zmian o charakterze długofalowym – większość rodzin regularnie płaci za mieszkania i media, co z początku było problemem.

– Potrzeba wsparcia asystenckiego maleje i chociaż z wieloma rodzinami pewnie jeszcze długo będziemy utrzymywać relacje, to raczej dlatego, że chcą się z nami spotykać, a nie dlatego, że potrzebują naszej pomocy na taką skalę jak kiedyś. Dzięki Housing First udało się rozwiązać wiele problemów – ocenia Dorota Whitten.


Wybierz kwotę