06.03.2025
O swojej pracy dla osób w kryzysie bezdomności opowiada były dzielnicowy z warszawskiej Starej Ochoty Krzysztof Głuszek.
Zdjęcie: Ochocianie Sąsiedzi
Jędrzej Dudkiewicz: Gdy był pan dzielnicowym, starał się pan bardzo dobrze znać swój rejon oraz przebywające w nim osoby w kryzysie bezdomności. Myśląc może stereotypowo, nie jest to pierwsza rzecz, do której przykłada wagę policjant…
Krzysztof Głuszek: Uważam, że nigdy nie wiadomo, co kiedy może człowieka spotkać i w jakiej sytuacji życiowej, zawodowej może się znaleźć. Różnie bywa, ze względu na choroby, relacje rodzinne i towarzyskie – czasem niewiele trzeba i zostaje się osobą w kryzysie bezdomności. Duże aglomeracje miejskie je przyciągają, bo jest gdzie się przespać, na działkach lub w pustostanach, jest gdzie zjeść. Można znaleźć tu swoje miejsce i starać się żyć oraz współpracować z innymi, chociaż nie wszystkie osoby w kryzysie bezdomności chcą przebywać z ludźmi w podobnej sytuacji, bo zdarza się, że trudno dojść do porozumienia, a i kradzieże czy bójki są możliwe.
Przyjęło się też zakładać, że większość z nich to osoby uzależnione, a to nie do końca prawda. Do tego wynika to często właśnie z różnego rodzaju doświadczeń życiowych, które zmusiły człowieka do opuszczenia swojego miejsca zamieszkania. To nie raz są ludzie z wyższym wykształceniem, prowadzący działalność gospodarczą, którzy zbankrutowali lub uciekali w bezdomność. Muszę powiedzieć, że gdy widzi się, jak ktoś koczuje przez tydzień w altanie i okazuje się, że jest chirurgiem plastycznym, to trudno w to uwierzyć. Ale sprawdzałem i te informacje się potwierdzały.
Pamiętając więc o tym wszystkim, kiedy spotykałem kogoś w terenie raz, drugi, trzeci zawsze starałem się ustalić, dlaczego tu jest oraz uzyskać kontakt do rodziny. Gdy to się udawało, mogłem zawiadomić inne jednostki policji, by poinformowali bliskich, że członek ich rodziny znajduje się w danym mieście. Kilka razy okazało się, że ktoś nie zgłaszał zaginięcia, bo się wstydził, a gdy odbierał telefon, to przyjeżdżał i zabierał człowieka do domu.
Proszę więcej powiedzieć o tym, jak pracował pan z osobami w kryzysie bezdomności.
Żeby porozmawiać z osobą w kryzysie bezdomności nie wystarczy ją spotkać raz czy drugi. Musi ona nabrać zaufania, co oznacza też, że nigdy nie wolno jej skłamać. Gdy to się zrobi, to koniec, tym bardziej, że przekaże to innym i nie będzie już szans czegokolwiek się dowiedzieć. Trzeba więc rozmawiać, rozmawiać i jeszcze raz rozmawiać, nie próbować poznać wszystkich odpowiedzi od razu. Warto zacząć od pytań, jak się danej osobie tu żyje, czy potrzebuje pomocy, a dopiero z czasem włączyć te dotyczące rodziny i ogólnej sytuacji. To ciężka i długotrwała praca, wymagająca dobrego podejścia od każdego człowieka z osobna.
Jeżeli proponuje się wsparcie to również z gotowością na to, że można się spotkać z odmową. Nie należy jednak się zrażać, bo to, że ktoś dziś nie chce wsparcia, nie znaczy, że jak spotkam go za dwa dni to również powie „nie”. Nic na siłę! Kiedy w końcu ktoś zdecyduje się przyjąć pomoc, to też nie znaczy, że od razu oczekuje, że zawiezie się go do schroniska czy noclegowni. Może woleć dostać adres miejsca, gdzie dostanie ciepłą zupę lub nowe ubranie. Jak raz się coś takiego uda, osoba w kryzysie bezdomności przekona się, że rzeczywiście chce się jej pomóc, więc też inaczej zacznie do pana podchodzić. Mówiąc brzydko, w pewnym sensie zostanie oswojona. Do dziś wiele osób, które poznałem na ulicy mnie rozpoznaje i niekiedy na cały tramwaj krzyczy „dzień dobry, panie dzielnicowy”. To miłe.
Czyli można powiedzieć, że kluczowe według pana są indywidualne podejście, cierpliwość i otwartość.
Zdecydowanie tak. Bez tego niczego się nie osiągnie. A niestety rzeczywiście często bywa tak, że jako policja chcemy człowieka po prostu zabrać z danego miejsca. Tyle, że przecież na jego miejsce przyjdzie następny. Nie na tym to powinno polegać, trzeba działać tak, by miało to ręce i nogi oraz by przynosiło prawdziwy efekt, którym przede wszystkim powinno być polepszenie czyjejś sytuacji życiowej.
Czy to znaczy, że to indywidualne podejście zakłada, że nie zawsze trzeba działać ściśle według przepisów prawa?
Powiem tak – jeżeli na jakimś terenie są opuszczone działki, altanki, to wszystkie urzędy wiedzą, że tam przebywają ludzie. To tajemnica poliszynela. I nagle policja miałaby ich wszystkich wyrzucić? Przecież przyjdą tam inne osoby w kryzysie bezdomności. To już wolę mieć tam stałą grupę, którą znam, wiem kto jest kto, dzięki czemu mam szansę przynajmniej części z nich pomóc. Jeżeli w którymś momencie zgodzą się pójść do schroniska czy noclegowni, to jest to już mały sukces. Sporo ludzi uważa, że i tak tam trafią, jak będzie zima. A to nieprawda, znałem wielu takich, co nie zamierzali zgłosić się do noclegowni nawet podczas mrozów. Bo te instytucje mają zasady, na czele z taką, że trzeba być tam trzeźwym.
Za to jeżeli ktoś już zdecyduje się pójść do noclegowni, to jest szansa, że zrobi krok do przodu, bo dostanie tam wsparcie, chociażby w postaci terapii.
A do tego zobaczy, że można funkcjonować i żyć w trochę innych warunkach. Było trochę takich właśnie osób, które spotykałem po jakimś czasie i mówiłem, że dawno się nie widzieliśmy. Okazywało się właśnie, że postanowili zamieszkać w schronisku. Tak, jak mówiłem – pójdzie pan, zobaczy, prześpi się w ciepłym. Jak się nie będzie podobać, to wróci pan. Bo to musi być decyzja każdej konkretnej osoby, do niczego nie wolno zmuszać, można tylko proponować, pokazywać możliwości. Właśnie zmobilizowanie kogoś do takiego kroku jest prawdziwą sztuką, a nie wydanie wyroku o przymusowym leczeniu z choroby alkoholowej, który zwykle nawet nie mówi, kiedy i gdzie ktoś ma się stawić, więc takie orzeczenie jest zawieszone w próżni. Nic się nie dzieje, ale wszyscy są zadowoleni, że „coś się zrobiło”.
Policja powinna stosować znacznie więcej miękkich działań?
Na pewno. I powinniśmy bardziej współpracować z organizacjami, które niosą pomoc osobom w kryzysie bezdomności. Tym bardziej, że jako policja nie możemy nic zaproponować, poza właśnie zawiezieniem do noclegowni czy schroniska, wezwaniem pogotowia. Lubiłem chodzić razem ze streetworkerami po pustostanach. Nie tylko zapewniałem im – tym bardziej, że to głównie kobiety – dodatkowe bezpieczeństwo, to też często znałem bardzo dobrze teren i pokazywałem, gdzie warto się udać.
Z drugiej jednak strony ta współpraca powinna też lepiej funkcjonować po stronie niektórych organizacji pozarządowych. Bo często, kiedy przychodzi do działania, to człowiek zostaje sam i niczego nie można się doprosić. Miałem takie sytuacje, że dzwoniłem i słyszałem, że coś będzie możliwe za jakiś czas. A pomoc nie była potrzebna za dwa, trzy dni, tylko w tym momencie, bo ja nie wiedziałem, czy osoba, której chciałem pomóc będzie żyć za te kilka dni. Jednocześnie rozumiem, że to nie jest proste, bo to też często rozbija się, jak zwykle, o pieniądze, których zwyczajnie brakuje organizacjom. Nie zawsze mają one też siłę przebicia, bo bezdomność nie jest gorącym tematem politycznym. Nikt na tym nie zrobi kariery, wyborcy też się nie interesują. Ba, nawet urząd skarbowy tego nie robi, jeżeli osoba w kryzysie bezdomności z czegoś się nie rozliczyła.
W kontekście tego wszystkiego, o czym pan mówi, co pan sądzi o metodzie Najpierw Mieszkanie?
W tym przypadku też uważam, że należy stosować indywidualne podejście do każdej osoby w kryzysie bezdomności. Nie można na pewno tak po prostu każdemu dać mieszkania, tym bardziej, że na nie czekają także inni. Matka, która samotnie wychowuje dzieci mogłaby wręcz dojść do wniosku, że lepiej zostać bezdomną, bo wtedy szybciej dostanie lokal.
Moim zdaniem po pierwsze, należy jakoś doprowadzić do tego, żeby – kiedy to możliwe – część odpowiedzialności za danego człowieka przebywającego na ulicy wzięła jego rodzina, bo przecież jest taki obowiązek prawny. Są osoby, które mają bliskich, mają nawet spore majątki. Po drugie, w przypadku tych, którzy są całkowicie sami nie można wyłącznie dać mieszkania. Trzeba poznać tego człowieka, musi on wziąć udział w jakimś programie, który sprawdzi, czy nadaje się do samodzielnego mieszkania. Nie ma się co oszukiwać, część osób nie poradziłaby sobie. Tak samo nie można do jednego lokalu dać kilku osób, bo nie wiadomo, w jaki sposób się dogadają.
Za duży błąd uważałbym też to, co kiedyś robiono w przypadku rodzin określanych jako patologiczne, czyli że umieszczało je się w mieszkaniach przy jednej ulicy, bo niby łatwiej byłoby pilnować. To się nie sprawdziło. Tak więc mieszkania w metodzie powinny być osobno w różnych blokach, bo dzięki temu o wiele łatwiej byłoby o asymilację. Zarówno osoba wychodząca z bezdomności by się bardziej starała dopasować, jak i sąsiedzi mogliby w pewnym stopniu jej pilnować i zgłaszać gdzie trzeba, gdyby coś było nie w porządku.
Nie jest pan więc przeciwnikiem metody Najpierw Mieszkanie, widzi pan zalety i to, że w różnych przypadkach są szanse, że dobrze zadziała?
Oczywiście. Każda osoba wyciągnięta z bezdomności, oprócz tego, że jej życie się poprawi, może pomóc osiągnąć to kolejnym. Jak to się mówi, najedzony głodnego nie zrozumie, więc ktoś, kto zakończył bezdomność może szybciej zyskać zaufanie innych ludzi przebywających na ulicy i tym samym namówić ich do podjęcia działań, by coś zmienić w swojej sytuacji.
Uważa pan, że powinna być dostępna jakaś pula lokali dla organizacji pozarządowych, które w ramach metody Najpierw Mieszkanie prowadziłyby tam właśnie programy wsparciowe dla osób w kryzysie bezdomności?
Tak, a kiedy okaże się, że są w stanie już lepiej funkcjonować, to powinny dostać lokal socjalny. Na to potrzeba jednak czasu. Musi być jakiś nadzór nad mieszkaniami działającymi w metodzie, żeby nie doszło ewentualnie do zniszczeń, by nie zamieniły się one niekiedy w meliny. I tam też konieczne jest indywidualne podejście, by sprawdzać, co działa, co nie i w razie potrzeby modyfikować program wsparcia. To jest ciągła praca z ludźmi, nie wolno odpuszczać, trzeba oferować coś za coś, a kiedy już się coś obieca, to bezwzględnie należy tego dotrzymać. Inaczej bardzo łatwo o zniechęcenie i rezygnację.
Podobnie z terapią związaną z uzależnieniem od alkoholu czy narkotyków – to również jest powolny proces, który będzie przynosić stopniowe efekty wtedy, gdy nic nie będzie robione na siłę. Indywidualne podejście jest ważne także dlatego, że osoby w kryzysie bezdomności są różne. Generalnie dużo mówi się o tym, że większość z nich to mężczyźni. Ale kiedy byłem dzielnicowym widziałem wzrost liczby kobiet, co oznacza, że tutaj dochodzą wyzwania związane z ewentualną ciążą czy opieką nad dzieckiem.
Również młodych osób w kryzysie bezdomności jest więcej, co jest tragedią. One uciekają z domu, w którym nie są z różnych powodów akceptowane. I nie bardzo wiadomo, co z nimi zrobić, bo na samodzielne mieszkanie są niekiedy za młodzi, z kolei nie ma podstaw do tego, by wysyłać ich do domu dziecka czy ośrodka wychowawczego. Wszystko to pokazuje, że bezdomność jest skomplikowanym problemem. Ale metoda najpierw mieszkanie na pewno może być sensownym rozwiązaniem. Jakiś procent osób z pewnością mógłby się w tym odnaleźć i zmienić swoje życie na lepsze.
A tym samym wrócić do społeczeństwa, podjąć pracę, zacząć płacić podatki.
Powiedziałbym, że jeżeli wrócą do normalnego funkcjonowania, to już powinniśmy być szczęśliwi. Przede wszystkim trzeba myśleć o dobru tej osoby, a dopiero później ewentualnie o tym, czy będzie znów płacić podatki. Kiedyś ktoś w garniturze zaczepił mnie na ulicy i w pierwszej chwili go nie poznałem. Okazało się, że to była osoba w kryzysie bezdomności, do której zaglądałem i która poszła na terapię alkoholową, a po jej skończeniu, jako że miała papiery potwierdzające umiejętności kucharskie, podjęła pracę. Wróciła do zawodu i to w dużym warszawskim hotelu. Przede wszystkim jednak zapytałem się, jak wygląda kwestia z piciem, powiedział, że absolutnie niczego nie tyka. I to mnie najbardziej cieszyło, a nie, że dzięki pracy będzie płacić podatki. W tym wszystkim nie powinna liczyć się kasa, tylko człowiek.
Krzysztof Głuszek o sobie: Lat 55, wyksztalcenie ogólnokształcące. W latach 1988- 1990 rok byłem studentem Wyższej Oficerskiej Szkoły Lotniczej w Dęblinie. Równolegle, w tym samym okresie tj. w latach 1988 – 1990 roku uczęszczałem do Policealnego Studium Zaocznego Oświaty i Kultury Dorosłych w Warszawie, uzyskując tytuł instruktora kulturalno-oświatowego o specjalności organizacja pracy kulturalno-oświatowej. W związku z rozwiązaniem specjalizacji na Wyższej Oficerskiej Szkole Lotniczej w Dęblinie, w 1990 roku zatrudniłem się Komedzie Stołecznej Policji w Warszawie jako funkcjonariusz Policji. W latach 1990 – 2023 roku pełniłem służbę w Wydziale Prewencji Komendy Rejonowej Policji Warszawa III - Ochota. W związku z działalnością na rzecz poprawienia bezpieczeństwa mieszkańców wielokrotnie byłem nagradzany oraz wyróżniany przez Prezydenta Miasta Stołecznego Warszawy, jak również przez Zarząd Urzędu Dzielnicy Warszawa Ochota.
Jędrzej Dudkiewicz: Dziennikarz, freelancer. Współpracuje z licznymi mediami, w tym Wysokimi Obcasami, portalem NGO.pl, Dziennikiem. Gazetą Prawną. Publikował lub publikuje również w Tygodniku Powszechnym, Miesięczniku Znak, Onecie, Newsweeku, Krytyce Politycznej. Zajmuje się głównie szeroko rozumianymi sprawami społecznymi.
Artykuł powstał w ramach projektu Fundacji Najpierw Mieszkanie Polska pt. "Najpierw mieszkanie - nowe rozwiązania kończące bezdomność" dofinansowanego ze środków Samorządu Województwa Mazowieckiego w latach 2024-2026.
Nasze projekty są finansowane ze środków publicznych przyznawanych w konkursach dla ngo. Jesteśmy doceniani. Jednak do każdego dofinansowania musimy dołożyć środki prywatne. Zazwyczaj jest to 10% kosztów całego projektu. Wesprzyj nas wpłacając dowolną kwotę na "wkład własny"