05.01.2023
Zamiast ze schronisk osoby w kryzysie bezdomności mogą korzystać z dofinansowania do wynajmu pokoi – mówi Marcin Kowalewski, kierownik CRiIM MOPS w Gdyni.
Wywiad z Marcinem Kowalewskim, kierownikiem Centrum Reintegracji i Interwencji Mieszkaniowej MOPS w Gdyni.
Co się stało w 2015 r., że postanowiliście wprowadzić zmiany w miejskim systemie pomocy osobom w kryzysie bezdomności?
W sposób nagły jedna z organizacji prowadzących schronisko, wypowiedziała nam (MOPS) umowę, zamknęła działalność i okazało się, że nie mamy co zrobić z 25 osobami. Zaczęły się gorączkowe poszukiwania rozwiązania. Dla kilku osób udało nam się znaleźć schronienie w innych placówkach, ale niestety część pozostała i wtedy pomysł, o którym kiedyś słyszeliśmy, a także rozmawialiśmy, musiał się szybko urzeczywistnić – postanowiliśmy iść w rynek najmu pokoi. Zaczęliśmy od kilku panów, a gdy się okazało, że to działa – ruszyła lawina. Usystematyzowaliśmy to łącząc kilka idei i tak powstał Plan Utrecht.
Skąd nazwa?
W tamtym czasie w holenderskim Utrechcie realizowano projekt społeczny niezwiązany z problemem bezdomności. Chodziło o osoby i rodziny korzystające z różnych usług społecznych a zobowiązane do częściowej odpłatności za to wsparcie (na które otrzymywali środki z miasta) – czy to mieszkaniowe czy innych specjalistów. Była oczywiście specjalna komórka, która tę odpłatność miała egzekwować i okazało się, że jej utrzymanie kosztuje więcej, niż wynoszą wpływy, które ona odzyskuje. I wobec tego stwierdzili, że przeznaczą te fundusze na to, żeby ludzie mogli samodzielnie nimi dysponować. Uznali, że to bez sensu mówić ludziom, za co mają płacić; dobrali grupę ok. 150 osób i po prostu powierzyli im pieniądze, którymi te osoby mogły dysponować. Po jakimś czasie zbadali to i okazało się to dużo bardziej efektywne – ludzie mając swój budżet sami wiedzieli, czego im potrzeba i odpowiednio te środki wydatkowali. My z tego wzięliśmy ideę, że może czas już dać ludziom, którzy do nas trafiają, możliwość wyboru, co chcą ze sobą zrobić, w którą stronę chcą iść, w jakim tempie i kiedy. Poza tym dołożyliśmy elementy metody Housing First – nie wszystkie, bo własnych mieszkań nie mieliśmy, dlatego musieliśmy skupić się na rynku wynajmu.
I też wyszło taniej, podobnie jak w Holandii?
Wiadomo, że schroniska kosztują – zapewnienie wszystkich kwestii związanych ze standardami, personelem, regulaminy, itd. Poza tym nie mieliśmy wystarczającej liczby własnych placówek, musieliśmy kierować osoby w kryzysie do innych miast, np. do Gdańska. A tu trzykrotnie niższa kwota niż opłata za schronisko pozwalała na wynajęcie pokoju, przy czym człowiek sam decydował gdzie chce mieszkać, z kim – musiało to jedynie być na terenie Gdyni. Dzielnicę każdy mógł sam sobie wybrać. Ktoś wolał w znajomym miejscu, inny odwrotnie – nie chciał wracać tam, gdzie się zaczęły jego problemy – to był już jego wybór. My to dofinansowywaliśmy, plus w razie potrzeby wspieraliśmy w wyżywieniu – budżet był ustalany indywidualnie, na zasadzie: ile potrzebujesz, żeby zmiana była na lepsze a nie na gorsze. Ustalaliśmy z ludźmi, że to nie mogą być jakieś straszne warunki, bez wody na przykład. Przekaz był prosty: masz sobie poprawić. Oczywiście, niektórzy na początku tak sobie poprawiali, że nasi pracownicy, jak tam wchodzili, to się łapali za głowy. Ale jak ktoś się upierał, mówił, że dla niego to już jest dobre, że on tak chce, że chce spróbować – mówiliśmy wtedy: OK, chcesz, to próbuj. Po jakimś czasie jednak przychodził i mówił, że jednak nie, że to bez sensu, szukam czegoś lepszego. Nic nie narzucaliśmy, nie pytaliśmy na początku, czy np. pije, czy nie pije. Przede wszystkim: wyprowadź się ze schroniska, z noclegowni. Ustaliliśmy, i tego się trzymamy do dzisiaj, że jak ktoś do nas przychodzi po pomoc i mówi: nie mam gdzie mieszkać, to w pierwszej kolejności pytamy: a czy masz gdzieś możliwość wynająć sobie pokój. I mimo że większość z nich ma za sobą popalone mosty, to niektórym udaje się coś znaleźć z pomocą znajomych czy rodziny, inni natomiast korzystają z oferty dostępnej na rynku. W ten sposób udaje się niekiedy w ogóle uniknąć pobytu w placówce, ale dla większości z tych 300 osób na przestrzeni pięciu lat, był to sposób na wyjście z placówki.
Nie ma problemów ze znalezieniem mieszkań?
Gdyński rynek pracy był kiedyś w większości oparty na dużych firmach stoczniowych, które potrzebowały pracowników (nie zawsze pochodzących z Gdyni) a ci musieli gdzieś mieszkać. W wielu dzielnicach jest sporo dużych domów, na przykład trzykondygnacyjnych, z trzema niezależnymi wejściami do trzech niezależnych mieszkań, bo ludzie tak kiedyś budowali – pod wynajem dla pracowników stoczni. Rynek stoczniowy się załamał, a te wielkie domy zostały. Sprzedać je nie było łatwo, bo ani nie były wygodne ani ekonomiczne, ale domy są i mnóstwo naszych wynajmów jest właśnie w takich miejscach. Latem oczywiście zawsze było trudniej, bo część właścicieli nastawia się na najem krótkoterminowy, ale też standard tych mieszkań nie zawsze odpowiada turystom, a dla naszych podopiecznych jest wystarczający. To nie jest może standard ikeowski, ale jest schludnie, czysto, i oni sami sobie coś takiego znaleźli, jeździli, podpisywali umowy, a my w to nie ingerowaliśmy. Jedyne co, to zapewnialiśmy możliwość wykorzystania bezpiecznych umów wynajmu – jak ktoś nie miał, to proszę bardzo, można skorzystać z tego, co my proponujemy. I tak to ruszyło. W tamtym czasie w ciągu kilku dni można było znaleźć pokój i to niedrogo – w granicach 600–700 zł za miesiąc, już z wszystkimi opłatami. Dzisiaj to się zmieniło, nie jest już tak łatwo, zmiany na rynku mają związek m.in. z napływem uchodźców z Ukrainy, wzrosły też ceny. Znalezienie pokoju jest więc trudniejsze ale nie niemożliwe.
Jakie są kryteria udziału w programie?
Przystąpić może każdy, natomiast później uzgadnialiśmy: jeśli chcesz coś dalej robić, to musisz partycypować w kosztach, musisz coś mieć. Przyjęliśmy takie założenie, że jeśli ktoś przychodzi i jest bez żadnego dochodu, to maksymalnie do dwóch miesięcy możemy opłacić cały wynajem, wyżywienie czy np. bilet miesięczny. Tylko trzy osoby z tego skorzystały, bo większość albo ma świadczenia, albo mówi, że dorywczo jest w stanie zarobić te 600, czy 700 zł. Pierwszy etap zakłada pracę i wsparcie przez ok. 6 miesięcy. Prowadzimy w tym czasie taką osobę, która powolutku zmienia swoje życie codzienne. Ten, który pił bardzo – pije mniej. Ten, który ma dochody i mówi, że już naszej pomocy nie potrzebuje – może już funkcjonować samodzielnie, ale jeśli gdzieś tam się po drodze potknie, to może do nas wrócić. Budżet jest w każdym przypadku krojony na miarę. Większość z tych osób ma albo zasiłki stałe, albo niskie emerytury, albo wyższe emerytury ale z potrąceniami, na przykład na alimenty, więc dopłaty od nas wynosiły w tym okresie od 400 do niemal tysiąca zł. Po piątym miesiącu rozpoczynamy cały proces przeniesienia takiej osoby w środowisko. To znaczy, że człowiek przechodzi z naszego Centrum Reintegracji i Interwencji Mieszkaniowej pod opiekę właściwego Dzielnicowego Ośrodka Pomocy Społecznej, z którego wsparcia może dalej, w razie potrzeby, korzystać ale już na ogólnych zasadach – nie z powodu bezdomności, tylko tak jak pozostali mieszkańcy Gdyni. I najczęściej z tego wsparcia korzystają, bo w ich sytuacji, jeśli chodzi o dochody, niewiele się zmienia – kwoty, którymi dysponują, nie są wysokie. W ciągu tego pół roku staramy się też domknąć wszystkie sprawy formalne, w tym dopilnować złożenia wniosku o pomoc mieszkaniową od miasta – bo wszystkim przypominamy, że Utrecht nie jest celem, tylko etapem w ich życiu, że bezdomność musi się kiedyś skończyć. I osoba, która od nas wychodzi, ma złożone dokumenty potrzebne do uzyskania emerytury, zebrane świadectwa pracy, ma w swojej teczce wszystko, co potrzeba, przeszła ścieżkę formalną, została zakwalifikowana do przyznania lokalu socjalnego i teraz czeka w kolejce. Może dwa, może pięć, czy sześć lat, ale to jest czas, w którym nie musi już być w schronisku ani na ulicy. Rocznie od pięciu do 10 osób otrzymuje te mieszkania od miasta.
Housing First to, poza wsparciem mieszkaniowym, także pomoc specjalistyczna. U was też jest to połączone?
Nasi ludzie, ci którzy przystępują do Planu Utrecht, zawierają z nami kontrakty, które piszą sami. Nie od razu – dajemy im trochę czasu, aby mogli się zastanowić, co chcą w swoim życiu zmienić, w jakim tempie i czego potrzebują od nas. Nasi pracownicy są z nimi w kontakcie minimum dwa razy w miesiącu – to nie są kontrole, niezapowiedziane wizyty, no chyba że skontaktuje się z nami właściciel lokalu, z informacją, że była na przykład huczna impreza. Wtedy sprawdzamy, co się dzieje, ale jeśli właściciel lokalu takiego najemcy nie wyrzuca, to my też tylko ostrzegamy – słuchajcie, tym razem jeszcze nie, ale następnym, jak będzie ostra impreza, to pewnie was wyrzuci, więc weźcie to pod uwagę. I to zazwyczaj skutkuje, bo oni wiedzą, co mogą stracić – co mieli, co mają i do czego, niestety, musieliby wrócić. A jeśli chodzi o wsparcie takie jak w typowym Housing First – jeżeli osoba zgłosi, że potrzebuje czegoś konkretnego, to staramy się to zapewnić, ale raczej stoimy z boku, jako coś w rodzaju pogotowia, a nie zespołu urzędników, którzy czekają, aż coś się wydarzy. Mamy narzędzia, choć nie tak rozbudowane, ale jest pod ręką zespół psychologów, w razie potrzeby możemy szybko pomóc. Z tym że staramy się nie uprzedzać potrzeb, tylko raczej informować, że jest możliwość skorzystania z różnych rodzajów wsparcia, w tym terapii uzależnień. Bo lepiej reagować na wczesne sygnały, planować pewne procesy, niż liczyć, że jak już będzie bardzo źle, to pomoc jest na wyciągnięcie ręki. Owszem, jak jest kryzys – z tym nie dyskutujemy, ale w takich bieżących sytuacjach, jak ktoś przychodzi, zaczyna np. kaszleć, to od razu pytamy: a co pan tu jeszcze robi? Czy był pan już u lekarza? Chodzi o to, żeby ich nauczyć korzystać z tego, co jest ogólnie dostępne, a nie czekać do ostatniej chwili, bo mieliśmy takie przypadki, że dzwonili do nas już z łóżka i jedyne, co mogliśmy zrobić, to wezwać pogotowie.
Jakie zalety ma Plan Utrecht w porównaniu z tradycyjnym, schroniskowym systemem pomocy?
Po pierwsze jest tańszy, po drugie lepszy dla człowieka, który sam o sobie decyduje – o tym, gdzie będzie spał, co jadł. Schronisko ogranicza możliwość podejmowania codziennych decyzji, daje bezpieczeństwo ale ogranicza swobodę.
Jak duży procent osób w kryzysie bezdomności korzysta z tego modelu wsparcia?
Rocznie przewija się przez nasz system pomocy ok. 900 osób, ale gdyby zrobić stopklatkę, to na dziś w Gdyni mamy ok. 500–550 osób w kryzysie bezdomności. A z programu korzysta ok. 50 nowych osób rocznie, czyli jakieś 10–15 proc. tych, których dotyka problem bezdomności. Poza tym oczywiście mamy w Gdyni noclegownię na 50 miejsc, ogrzewalnię na 14 miejsc, krótkoterminowe schronisko na 40 miejsc, przeznaczone dla rodzin, z którego korzystają głównie kobiety, w tym z dziećmi. Jest jeszcze schronisko dla mężczyzn, z którym nie mamy jednak podpisanej umowy. Są też schroniska z usługami opiekuńczymi, już poza Gdynią. Łącznie zagwarantowanych umowami mamy ok. 300 miejsc.
Czy te proporcje zmieniają się na korzyść modelu utrechckiego? Rośnie liczba zainteresowanych tą formą pomocy?
Nie rośnie, ale to jest spowodowane głównie stanem zdrowia osób, które do nas trafiają – coraz więcej z nich potrzebuje właśnie placówki z usługami opiekuńczymi. To są naprawdę trudne przypadki, często kierowane do placówek wprost ze szpitali. Oceniamy, że w blisko połowie sytuacji problem bezdomności jest już problemem wtórnym, a głównym problemem tych ludzi jest stan zdrowia, który nie pozwala im już na samodzielne funkcjonowanie. Natomiast ci, którzy są w stanie wejść w program, bardzo szybko wchodzą.