17.10.2022
Chodzi o wyrwanie się ze strefy bezdomności nie tylko fizycznie ale i mentalnie, bo bezdomność jest też w głowie - mówi Agnieszka Siekiera, kierowniczka programu „Najpierw mieszkanie” realizowanego w Warszawie przez Fundację Fundusz Współpracy.
Jakie były początkowe założenia projektu, co chcieliście osiągnąć?
Planowaliśmy objąć pomocą łącznie 170 osób. Z tej liczby 20 osób korzysta z pomocy w mieszkaniach, które dostajemy od miasta, remontujemy i im dajemy, 20 osób ma za sobą doświadczenie bezdomności, ale już są w mieszkaniach miejskich, przy czym są zagrożone eksmisją. Bo często osoby, które trafiają do mieszkań po długim okresie bezdomności, nie są w stanie sobie poradzić. Przydzielane im przez miasto mieszkania, wyremontowane uprzednio przez Zakład Gospodarowania Nieruchomościami, są puste. Czyli taka osoba trafia prosto z ulicy do mieszkania, w którym jest zlew, wanna lub prysznic i poza tym pusto. Nie mają łóżka, żadnych sprzętów, niczego. Koczują więc jak na ulicy, zdobywają potrzebne im rzeczy, na przykład przynosząc ze śmietnika, razem z pluskwami, i zaczynają się problemy. A my chcieliśmy, żeby ta osoba wchodząca do mieszkania miała zapewnione podstawowe meble, lodówkę, pralkę, tego typu sprzęty – i to im organizujemy, opierając się w wielu przypadkach na tym, co dostajemy od darczyńców. To są często nowe rzeczy – ktoś kupił, później się rozmyślił i nam przekazuje, na przykład meble do kuchni. Dajemy tym przedmiotom drugie życie, tylko musimy to wszystko starannie zaplanować, to jest duże wyzwanie logistyczne, żeby przy okazji nie dać się zawalić gratami. Oprócz tej pomocy rzeczowej jest oczywiście całe wsparcie zespołu specjalistów – pomoc medyczna, socjalna, psychologiczna, prawna, itd. Z niektórych form tej pomocy doraźnie korzystały też pozostałe osoby z tej 170-osobowej grupy, które zgłaszały się do nas głównie w czasie pandemii i dostawały od nas także maseczki, płyny dezynfekcyjne, ubrania, posiłki. Tą pomocą doraźną zajęliśmy się intensywnie właśnie w pandemii, bo tak naprawdę niewiele więcej mogliśmy wtedy robić. To było wówczas ważne, bo był ograniczony dostęp do wszystkiego – do prawników (a wiele osób potrzebowało pomocy prawnej ze względu na długi), do służby zdrowia – i kilku osobom pewnie uratowaliśmy życie. Ale to nie było typowe działanie w programie typu housing first.
A jak poszczególne osoby trafiały do projektu, do tej jego podstawowej części?
Zgłosiliśmy się do organizacji pracujących z osobami w kryzysie, prowadzących na przykład streetworking. Chcieliśmy, żeby to były osoby, o których już coś wiadomo i które spełniają te podstawowe warunki: minimum trzy lata na ulicy i choroba psychiczna i/lub uzależnienie. Dostaliśmy 90 takich zgłoszeń. Z sześcioma osobami nie udało się nawiązać kontaktu, część nie chciała z nami współpracować, część wykruszyła się w trakcie pracy – skorzystali z naszego wsparcia, ale mieszkań nie chcieli, tłumacząc, że zabezpieczyli się jakoś inaczej. Był też przypadek osoby, która przekroczyła próg dochodowy uprawniający do najmu lokalu socjalnego. Pan znalazł sobie dodatkowe zajęcie, skorzystał z naszej pomocy psychologicznej i terapeutycznej i jakoś sobie radzi. Ostatecznie wybraliśmy tych, którzy mieszkali w przestrzeni publicznej, na ogół ok. 10 lat, i kompletnie nie byli w stanie skorzystać z istniejącego systemu pomocy, z noclegowni, schronisk, mieszkań treningowych – to było kluczowe. I to były osoby, które naprawdę się w tych mieszkaniach odnalazły. Mamy pana, który mieszka dwa lata, już jest samodzielnym najemcą, przychodzi do nas na angielski – bo uruchomiliśmy dodatkowe zajęcia, już poza projektem, integrujące i pozwalające na podniesienie umiejętności. Inny pan, wszedł do mieszkania i nic od nas nie chciał – żadnych mebli, niczego z odzysku – chciał mieć wszystko nowe. Kupiliśmy mu lodówkę i on ją teraz spłaca. Chce być samodzielny, a z drugiej strony chce, żebyśmy „istnieli w przyrodzie”. Bo dla nich to jest ważne, żeby wiedzieli, że mogą do nas przychodzić.
A dlaczego nie chcieli korzystać ze schronisk?
Teraz zaczynamy o tym rozmawiać z osobami uczestniczącymi w programie, żeby lepiej móc wyjaśnić dlaczego warto pracować metodą housing first. Bo już mieliśmy takie głosy: a, po co ja mam spłacać kredyt, pójdę na ulicę, weźmiecie mnie do projektu i dostanę mieszkanie. Zawsze wtedy myślę: o, nie mów tak człowieku, żeby ci się nie przydarzyło… A wracając do pytania: są osoby, które się w systemie schodkowym nie odnajdują. Nawet w mieszkaniach treningowych – mamy pana, który miał bardzo złe doświadczenia. On chciał iść do przodu, a pozostali mieszkańcy pili. To nie to samo co samodzielne mieszkanie. Nie mówiąc o przestrzeni publicznej, gdzie wszechobecna jest przemoc. Także w schroniskach – nawet jeśli tam do niej nie dojdzie, to tam często są namierzane potencjalne ofiary. Nie ma więc żadnego poczucia bezpieczeństwa.
A jeśli chodzi o tych, którzy już mieli mieszkania, ale mogli je stracić?
Wskazywały ich dzielnice, ale tu był problem z rekrutacją, część z nich nie chciała z nami współpracować. Wiedzieli, że są zagrożeni eksmisją, ale nie rozumieli, czego my od nich chcemy, dlaczego im zawracamy głowę. Może do nich należałoby docierać poprzez osoby, które już znają, na przykład z OPS-ów, które by im przedstawiały udział w programie jako rodzaj planu naprawczego? Ale nasz zespół uważa, że to bardzo przyszłościowa grupa, że warto z nimi pracować i trzeba przyznać, że pewne problemy udało się rozwiązać. To jest do zastanowienia się – jak do nich docierać, jak im pomagać. Myślę, że taka osoba, która dostaje mieszkanie socjalne – nie od nas, w housing first, tylko od miasta – powinna mieć okres adaptacji, czyjegoś wsparcia. Bo, tak jak mówiłam, ona wchodzi do mieszkania i nie ma nic. Miałam taką podopieczną, która miesiącami mieszkała w namiocie z psami – przez te psy nie mogła iść do schroniska. No i kiedy weszła do mieszkania, nie miała dosłownie niczego, oprócz przemoczonej derki, pod którą spała w namiocie. Wszystko musieliśmy jej zorganizować – jakąś wersalkę, meble, garnki. To trzeba też jakoś przewieźć, a więc jest kwestia transportu. Na ulicy traci się zdrowie, to są często schorowani ludzie – kręgosłup siada, reumatyzm dolega. Pan, który pięć lat spędził siedząc na fotelu w wiacie śmietnikowej, nie wtarga teraz sobie mebli do mieszkania – musiałby zapłacić za transport z wniesieniem.
W Finlandii jest standardem, że w takich programach oprócz mieszkania o powierzchni ok. 30 m kw. (u nas jest 14, 15, czasem 20 m kw.) otrzymuje się podstawowe sprzęty. I wbrew pozorom to nie jest wielki wydatek i to musi być. Bo mieszkanie to jest mieszkanie. Sam dach nad głową i ciepło to oni mają na klatce schodowej, jeśli się uda tam dostać, więc jak mają leżeć na podłodze w mieszkaniu – to co to dla nich za różnica? Tu chodzi o wyrwanie się ze strefy bezdomności nie tylko fizycznie ale i mentalnie, bo bezdomność jest też w głowie. Żeby nie musieli wciąż żyć jak na ulicy, gdzie trzeba wszystko zdobyć, znaleźć. Dostaną dotację celową – 100, czy 200 zł – ale nie kupią za to łóżka, nawet transportu nie opłacą.
W jaki sposób monitorujecie sytuację osób uczestniczących w programie?
Uczestnicy spotykają się z nami przede wszystkim w mieszkaniach, ale mogą też przyjść do nas. Te spotkania w mieszkaniach to zresztą jeden z warunków udziału w programie. Dla nas to jest możliwość, żeby dowiedzieć się, jak oni żyją, co się u nich dzieje. Zdarzały się przypadki, że mieszkanie zostało zdewastowane, widać było, że są imprezy. A warunki, które muszą spełnić uczestnicy programu są minimalne, m.in. nie mogą właśnie zakłócać spokoju sąsiadom ani przyjmować na noc w mieszkaniu innych osób (to nie nasza złośliwość, tylko wymóg, który będą musieli spełnić jako samodzielni najemcy mieszkań socjalnych, żeby ich nie stracić). Mieliśmy przykład takiego bardzo młodego człowieka, 22 lata, wszedł do mieszkania i od razu co? Imprezy. I zaświeciła nam się taka lampka w głowie – aha, młodzi ludzie, z nimi to tak spokojnie… On ma swoje towarzystwo, i czy mieszkałby na ulicy, czy gdziekolwiek, to chce się wyszaleć – a my pracujemy nad tym, jak rozmawiać z młodymi ludźmi, żeby czuli odpowiedzialność. Że jak coś stracą, to żeby wiedzieli, że to było ich i to stracili. Bo tak, to trochę im zastępowaliśmy rodziców, na zasadzie – o, rodzice wyjechali, to robimy imprezę. A tu, łamiąc zasady, traci się mieszkanie. Nie oznacza to końca udziału w programie – nadal można korzystać ze wsparcia.
Tu każdy przypadek jest inny. Mieliśmy osobę, która jak weszła do mieszkania, to było dla niej takim obciążeniem psychicznym, że wytrzymała w nim dwie godziny i zniknęła nam na cztery miesiące. Po czterech miesiącach wróciła, weszła do innego mieszkania (no bo z tamtym nie czekaliśmy i wprowadziliśmy kogoś innego) i jest w tym mieszkaniu od ośmiu miesięcy. Nam się może wydawać, że gdybyśmy dostali mieszkanie, to od razu byśmy w nim zamieszkali i byłoby wspaniale, ale tu nie można tak myśleć. Oni myślą inaczej – mają zerowe zaufanie do instytucji, boją się odpowiedzialności, samodzielności. Na ulicy za nic nie odpowiadam. Martwię się tylko o to, gdzie będę spać, co będę jeść i jak nie stać się ofiarą przemocy – to są oczywiście ogromne zmartwienia, ale tutaj wchodzą jeszcze jakieś obowiązki i oni się czują zagubieni.
Jak więc się odnajdują w tej nowej dla nich sytuacji, w swoim mieszkaniu?
Różnie. Niektórzy wchodzą do mieszkania i błyskawicznie się w nim aklimatyzują, ale mamy też osoby, które w pierwszym mieszkaniu się nie utrzymują. Chodzi o dewastacje, po których każdorazowo musimy lokal remontować, a nie mamy na to dodatkowych środków. W projekcie mieliśmy na ten cel ok. 300 tys. zł, a wydaliśmy już ponad 600 tys. Nasz interdyscyplinarny zespół wspierający, specjaliści z różnych dziedzin, pracują z uczestnikami nad podstawowymi sprawami życia codziennego – po raz pierwszy idą z nimi do sklepu, do apteki, czy do lekarza. Bo naszym założeniem jest, żeby oni zaczęli korzystać z ogólnodostępnej infrastruktury. Nie jesteśmy w stanie prowadzić terapii, opieki medycznej i zajmować się wszystkim. Mamy pielęgniarkę, która im pomaga, chodzi z nimi do lekarza, i tak dalej, ale chcemy włączyć ich w istniejący system opieki, nauczyć ich korzystania z tego, co jest. I to jest nasze główne zadanie. Zespół jest dla nich dostępny 24/7 pod telefonem i oni potrafią o różnych porach esemesować, dzwonić, bo coś się wydarzyło. Zdarzały się nocne interwencje, trzeba było gdzieś pojechać i coś zrobić, zwłaszcza początek był taki gwałtowny. Później, w mieszkaniach, zaczęło się to wszystko stopniowo wyciszać.
Jak wygląda udział finansowy uczestników w projekcie? Za mieszkanie trzeba przecież płacić czynsz.
Gdy wchodzą do mieszkania, czynsz płacimy my. Później zaczynają się dokładać – kiedy już mają w miarę ustabilizowaną sytuację, przeznaczają na ten cel 30 proc. swoich dochodów. Później przechodzą na samodzielny najem. My chcemy, żeby te 30 proc., które nam wpłacają, stanowiło fundusz, który do nich wraca. Od początku zakładaliśmy, że mogą to być środki na zakup jakiejś rzeczy dla nich, szkolenie zawodowe, pokrycie kosztów związanych ze zdrowiem, na przykład zrobienie zębów. Mamy więc te pieniądze, tylko musimy znaleźć sposób, jak to zrobić formalnie, żeby one do nich wróciły. Takich elementów, które pojawiły się w projekcie, a były nie do przewidzenia wcześniej, bo wynikają z naszych doświadczeń, pojawiło się wiele.
A współpraca z urzędami? W tym projekcie to ważna kwestia. Skąd pochodzą mieszkania?
Od kilku dzielnic: Wola, Bielany, Żoliborz, Ochota i Śródmieście. Pewne problemy pojawiły się podczas pandemii. Nie mogliśmy robić remontów, sklepy były zamknięte, urzędy też. Oglądaliśmy mieszkania w 2019 r., a dostaliśmy je rok później – bo urząd, jak się zamknął, to się zamknął na amen.
Pomijając pandemię – jakie jest nastawienie urzędów do projektu? Czy pojawia się po stronie samorządowej zrozumienie, że metoda „Najpierw mieszkanie” jest realną, wartościową alternatywą dla tradycyjnego systemu pomocy osobom w kryzysie bezdomności?
Myślę, że tak, że to dostrzegają. Naszym partnerem jest Biuro Polityki Lokalowej m.st. Warszawy, które jest partnerem w projekcie i pozyskało do projektu mieszkania od dzielnic. Jest chęć współpracy, bo oni widzą korzyści. Po pierwsze mają większe zasoby pustostanów niż możliwości ich remontowania, bo dysponują rocznie pewną pulą środków na remonty i tego nie przeskoczą, więc sytuacja w której to my wyremontujemy lokal i przekażemy go osobie w kryzysie bezdomności, jest korzystna również dla nich. Po drugie zajmujemy się osobami, które są podopiecznymi OPS-ów i często mają bardzo oddanych opiekunów z tych instytucji. Kiedy ci pracownicy widzą, że sytuacja ich podopiecznych się poprawia, kiedy widzą, jak oni dostają te mieszkania, przeżywają to czasem na równi z nimi. No bo ci podopieczni korzystali na przykład z tej pomocy latami i niewiele więcej dało się zrobić, żeby mogli zejść z ulicy. A tu stają się samodzielni, radzą sobie, mają swoje bezpieczne miejsce. Taki klient może oczywiście wciąż przychodzić do OPS-u na jakieś zajęcia, korzystać ze wsparcia, ale wszyscy wiedzą, że on już potem nie wraca na ławkę w parku czy do wiaty śmietnikowej. Więc sami ci pracownicy widzą, jak wiele się zmienia. Ktoś, kto tylko przychodził po pomoc, zaczyna sam coś robić, czyta, ma komputer, chodzi na angielski, rozwija się. Dla nas to też było niezwykłe, kiedy pytaliśmy ich, na jakie zajęcia chcieliby uczęszczać, co jest im potrzebne. I słyszeliśmy: angielski, komputer, a nie – jedzenie, kalesony, karimata.
A co nie wyszło w projekcie tak, jak się spodziewaliście?
Z doradztwem zawodowym nam nie wyszło. Okazało się, że jest za wcześnie. A może potrzeba doradcy, który nie będzie pracował w znanych sobie schematach, tylko oderwie się od takiego typowego doradztwa zawodowego i będzie integralną częścią zespołu housing first? Nie wiem jeszcze dokładnie, jak miałoby to wyglądać, ale wymyśliłam coś takiego, jak projekt „Rozrusznik”, który realizuję obok właściwego projektu „Najpierw mieszkanie”, jako taką świetlicę dla dorosłych. Coś pomiędzy zdobywaniem nowych kwalifikacji a hobby. Przychodzą do nas, mogą ciekawie spędzić czas, a jednocześnie czegoś się nauczyć – i to jest adresowane do szerszej grupy niż uczestnicy projektu NM, na przykład do uchodźczyń z Ukrainy mieszkających w hostelu i kobiet zagrożonych przemocą. Będziemy uczyć na przykład gotowania – bo dla naszych uczestników to jest problem, radzenie sobie z takimi podstawowymi, codziennymi czynnościami. Nie umieją i jedzą zupki chińskie, przez co jeszcze pogarszają swój stan zdrowia i tak już zły na skutek wieloletniego przebywania na ulicy.
Trochę za wcześnie na ostateczne podsumowania, bo projekt jeszcze trwa, ale gdyby miała się Pani pokusić o bilans?
Dostaliśmy w sumie 21 mieszkań, a więc o jedno więcej niż zakładaliśmy. Większość już wyremontowaliśmy. Część była w bardzo złym stanie – spalone, po zwłokach, zarobaczone. Trzeba było je odpluskwiać, ozonować; jeden z naszych uczestników zmarł w mieszkaniu – też musieliśmy je odświeżyć. Sześć osób uczestniczących w projekcie już zostało samodzielnymi najemcami, następna szóstka jest na najlepszej drodze do tego – są w procesie, to tylko kwestia czasu. Pozostałe mieszkania również zostaną zasiedlone do końca projektu. Ci, którzy są w mieszkaniach, odbudowują swoje życie na wielu poziomach, odnawiają relacje z rodzinami, odzyskują poczucie własnej wartości. Dwie osoby nam „wypadły” z mieszkań i jeszcze się zastanawiamy, czy dla nich najlepsza byłaby pomoc mieszkaniowa, czy jednak co innego. Poza tymi podstawowymi wskaźnikami ważne są też doświadczenia, jakie udało nam się zebrać, choćby w kwestii fundraisingu, pozyskiwania środków, na przykład na remonty.
Muszę powiedzieć, że jestem dumna z tego, co się udało zrobić. Bo może nie jest to wielka skala, ale w sposób wymierny byliśmy w stanie pomóc osobom, które były w klinczu – wyciągnąć je z ulicy po 10, czy 20 latach bezdomności. Projekt kończy się z końcem stycznia, ale właśnie przeliczamy pieniądze, bo chcielibyśmy go trochę przedłużyć. Nie chodzi o to, żeby przedłużać go w nieskończoność, tylko o to, żeby zapewnić taką trampolinę dla uczestników, bo my wiemy, że nie możemy ich zostawić. Jeszcze zostało nam kilka mieszkań do remontu, czyli niektóre osoby dopiero do nich wprowadzimy. I musimy z nimi być. A mamy też osoby, które mieszkają już półtora roku i jest w nich duży niepokój, że my nagle znikniemy. To są żywi ludzie, nie może być tak, że projekt się kończy i oni zostają pozostawieni sami sobie. Powinni mieć świadomość, że jeśli za rok, dwa, przydarzy im się kryzys, to jest gdzieś miejsce (w Warszawie dobrze byłoby stworzyć takich miejsc kilka), gdzie można pójść i uzyskać wsparcie. Poza tym chcielibyśmy pozyskiwać kolejne mieszkania od dzielnic, remontować je i przekazywać je kolejnym chętnym. Dlatego chcemy to przedłużyć. Założyliśmy więc organizację, fundację Zamieszkani, którą stworzył nasz zespół projektowy i chcemy pomagać dalej, po zakończeniu projektu realizowanego przez FFW.
Dziękuję za rozmowę.